Bezpieczeństwo jest najważniejsze, czyli o tym, że nie zawsze.

Trzy lata temu podjechałem pod dom. Kilka chwil wcześniej podróżowałem za miastem, a więc szybko. Wszedłem do środka, wziąłem płytę z filmem i z powrotem wsiadłem do samochodu z zamiarem odwiezienia jej do wypożyczalni. Jechałem wolno po okolicznych uliczkach, gdy nagle zatrzymałem się z hukiem. Pękł wahacz. Rzecz podobno rzadka – nie wiem, nie znam statystyk. Przy okazji uszkodziło się jeszcze kilka elementów, więc koszt naprawy wyniósł około 2500 złotych.

W tym czasie moja żona była w ostatnich miesiącach ciąży. Mając na uwadze bezpieczeństwo mojej (jeszcze wówczas nienarodzonej) córki sprawdziłem ceny nowych samochodów i jakiś miesiąc później wyjechałem z salonu autkiem, które nie dość, że bardzo mi się podobało, to miało również jakiś milion poduszek, pięć gwiazdek w testach zderzeniowych itp. Jestem jego szczęśliwym użytkownikiem do dziś.

Chyba każdy zgodzi się ze mną, że w przypadku samochodu, którym wozimy dzieci bezpieczeństwo jest najważniejsze.

Istnieją jednak samochody, którymi wcale nie zamierzamy podrzucić potomka do przedszkola. Kupujemy je po to, by jeździć szybko, dla przyjemności, z pewnym dreszczykiem emocji i licząc na zastrzyk adrenaliny.

Przepisy bezpieczeństwa jednak są takie, że nawet producenci samochodów sportowych muszą w nich montować wszystko, co do tej pory wynaleziono w tym temacie, przez co supersamochody stają się opasłe. W wielu przypadkach ma to sens. Wynika to głównie z tego, że w dzisiejszych czasach samochód sportowy nie służy przeważnie do tego, by jego szczęśliwy właściciel mógł na zawołanie spojrzeć śmierci w oczy. Jest on raczej symbolem statusu społecznego i wspaniale sprawdza się do przejażdżki nadmorskim bulwarem, lub jako śliczna (nie przeczę) ozdoba parkingu modnej knajpki.

Co jednak mam zrobić jeśli bliskie są mi postaci dawnych mistrzów F1? Czym mam jeździć, jeśli jednak chcę czuć, że coś mi grozi? Co w sytuacji, gdy chciałbym wracać po takiej przejażdżce z zimnym potem na plecach? Może to głupie, ale wcale nie kręci mnie szybka bryka, która mówi: „Będzie dobrze stary”. Wolałbym mieć coś, co będzie syczeć: „Zrób o jeden krok za daleko, a zabiję cię natychmiast!”.  Najprostszym rozwiązaniem byłoby kupić samochód stary, z czasów, gdy samochody były samochodami. Co jednak, gdyby było mnie stać na samochód nowy, czy nie ma już nic na tym świecie, co mogłoby przerażać potencjalnego użytkownika? Otóż jest! Jest to jeden z moich samochodów marzeń. Ma silnik z przodu, napęd na tył i dwa fotele tuż przed tylną osią. I tak naprawdę, to już prawie wszystko, co ma.

Nazywa się Catherham Seven i jest sprzedawany jako kit-car, dzięki czemu może nie spełniać wielu norm.

Myślę, że gdyby był człowiekiem, widywaliśmy go zawsze z papierosem, nosiłby koszulkę ze znaczkiem anarchii i pił piwo w miejscach publicznych chociażby dlatego, że nie wolno! A wszystko to w czasach, gdy większość samochodów sportowych przypomina poukładanych menedżerów średniego szczebla. No sami powiedzcie, z kim wolelibyście spotkać się w sobotni wieczór?

Catherham rs175

 

Póki co jednak nie mogę go sobie kupić, nad czym boleję. Pozostanę więc przy moim zwykłym samochodzie (który jednak ma rajdowych kuzynów), ciesząc się tym, że zapewniłem mojej córce (w osiągalnych dla mnie granicach cenowych)  maksimum bezpieczeństwa.

 

P.S. Jeśli ktoś z Catherhama przeczyta kiedyś ten wpis, to proszę: podrzućcie mi jednego z Waszych łobuzów na testy. Będę dozgonnie wdzięczny!

Autor: motozagadka

Radek Małecki - bloger, pasjonat. Nie jestem fetyszystą cyferek w motoryzacji, chociaż przyznaję, że niektóre robią na mnie wrażenie. Uwielbiam to, że samochód mimo całej swej złożoności technicznej potrafi nadal zachwycać jako dzieło sztuki. Uwielbiam, gdy motoryzacja jest po prostu fajna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *